„Oglądaj z nami” o filmach w pigułce odcinek 2: „Jupiter: Intronizacja”,”Saga Wikingów”, „Focus”

Przecież to o zgrozę woła, że ktoś poświęca czas, kasę i wystawia aktorów na pośmiewisko, bo te filmy to jakaś pomyłka w dużej mierze. Ale poświęciłem się i obejrzałem, teraz piszę i mam nadzieję, że kogoś bardziej uchronię przed wydaniem pieniędzy i straceniem czasu.
Załogo ruszamy, by rozjechać dziś takie produkcje jak: „Jupiter: Intronizacja”, „Focus” i „Saga Wikingów”. Od czego zaczniemy? No powinienem od „Focusa”, w czasie oglądania którego ciężko było nie zasypiać, ale jednak na pierwszy ogień pójdzie najnowszy film Wachowskich, czyli „Jupiter: Intronizacja”.
 

Jupiter: Intronizacja.

Kiedy myślę o nazwisku Wachowskich, to przed oczami zawsze widzę obrazy z „Matrixa” – filmu, którego sceny pozostawiły we mnie niezatarte wrażenia. Do tego świetny pomysł na opowiadaną historię. Potem ich produkcje miały różne opinie, jedni chwalili, inni narzekali, bo może nie do końca zrozumieli przekaz. Pisząc to mam na myśli np. „Atlas Chmur”, który powodował, że przez trzy godziny nie można było się oderwać od ekranu. No dobrze – ja i znajomi nie mogliśmy się oderwać, ale określenie „nie rozumiem” odnośnie tego tytułu również pojawiało się bardzo często.  I mógłbym powiedzieć, że to był firm na poziomie braci Wachowskich, pomimo że jeden z nich już był wtedy siostrą i zamiast Larry nazywał się już Lana. Lecz film, był na tyle dobry, że powiedziałbym Wachowscy mają „jaja”.  Obejrzenie „Jupitera” spowodowało, że zdanie zmieniłem.
Od czego by zacząć, by jednak nie zakończyć opisu stwierdzeniem „odstawić, uciekać, nie oglądać” lub nie zdradzić zbyt wiele? Wybrałem się obejrzeć film, bo myślałem, że Wachowscy zawsze czymś zaskoczą. Choć to, co im się urodzi w głowach nie zawsze zaskakuje od razu. Pamiętając choćby „Matrixa” spodziewać się można, że będą mieli rozmach. I co do tego się oglądający nie pomyli – efekciarstwa jest sporo. Oryginalnych pomysłów co do scen jest sporo. W zasadzie można by spytać, czego ja się tak w zasadzie czepiam.
Otóż w całości kładzie ten film fabuła. Mamy tu coś na miarę bajki o kopciuszku, czyli piękna bida z rosyjskimi korzeniami, tyra jako sprzątaczka od rana do nocy po pachy nurzając się w kiblach, gdzie pod nosem bełkocze jak to nienawidzi tego świata i swojego życia. Szczerze, ja się jej wcale nie dziwię, też bym narzekał. Trzymając się zaś scenariusza bajki nie znajdziemy tu złej macochy i sióstr, tylko rodzinę imigrantów. Nie doczekamy się tu ani balu, ani pantofelka no chyba, że mówimy o ewentualnych pierwotniakach w muszli klozetowej. Ale zamiast tego „siostry” Wachowskie dają nam miedzygalaktyczny spisek i latające buty rakietowe czy odrzutowe (nie wiem nie sprawdzałem, czym napędzane). Nasza specjalistka od mycia kibli ma na imię Jupiter, ale zaskakujące co? I by było bardziej bajecznie na ziemi sprząta, a w kosmosie ma statut księżniczki. Im dalej o tym myślę, to widzę jak wiele dobrych pomysłów zostało tu kiepsko poklejonych. Bo w bajkach księżniczka to była śpiąca o ile się nie mylę, ale to tak na marginesie. Oczywiście do tego całego kiblowego bigosu musi być jeszcze jakiś konflikt międzygalaktyczny.  Nie chcę zbyt wiele zdradzać, bo może jakiś szaleniec się na to skusi, ale podpowiem tylko, że w galaktyce toczy się rozgrywka między młodymi arystokratami o to kto będzie czym zarządzał i kiedy będą „żniwa”.I z tej galaktyki przybywa na ziemię najemnik grany przez Channinga Tatuma, który używa wspomnianych wcześniej turbospecjalnych butów, które umożliwiają ignorować prawo grawitacji. Do tego oczywiście nikt nie zauważy nawet jak gość śmiga między blokami, czy nad uliczkami – czekałem czy się ze Spidermanem nie zderzy przypadkiem w tej wielowątkowości głupoty. Scenariusz tak słabo się trzyma kupy i jest przykładem na to, że papier przyjmie wszystko, a z realizacją potem jest tak, że ludzi głowa boli po obejrzeniu. Ale nie ten film pierwszy i nie ostatni.
Naszą specjalistkę od czyszczenia toalet, tytułową Jupiter Jones, gra Mila Kunis. Widać kwoata na czeku była odpowiednia. Przeżywa sobie baśń pełną uniesień, szybkości i opadania, bo w końcu wojak ma super buty, a uczucie rośnie. Co pomału zaczyna robić z tego filmu taki porankowy familijny produkt o tym ile można poświęcić dla uczucia, tysiące można uśmiercić i nie poniesie się żadnej kary, bo nikt nie czuje się winny, przecież to miłość ich uskrzydliła.  I tak mógłbym pisać dalej wręcz do wypróżnienia się, ale po co, skoro wystarczy nawet spojrzeć na obsadę by zacząć się zastanawiać, dlaczego z „siostrami” Wachowscy nikt nie zagrał. Może przeczytali scenariusz? Tylko nasz Channing Tatum zdecydował się wcielić w role kosmicznego playboya rozrabiaki, na drodze którego wciąż staje Balem (grany przez Eddiego Redmayne), który ma by tu czarnym charakterem przynudzający, po wielokroć swoimi monologami. Także wspomniana już specjalistka od czyszczenia toalet, księżniczka Mila Kunis mimo tego, że ładna (tak wiem to seksistowskie jest) to jest jakoś mało widoczna na ekranach amerykańskich kin, a ten film jej raczej nowych propozycji nie przysporzy. Jej gra aktorska stanowić może dobre podłoże do kawałów –kiedy sprzątaczka na ziemi dowiaduje się, że jest księżniczką to reaguje tak, jak by połknęła kij od szczotki– to przecież takie normalne, że wygrywacie milion na loterii i po was spływa…
Cała ta bajka trwa ponad 2 godziny. Miałem nadzieję spędzić je na oglądaniu czegoś solidnego, czego można było spodziewać się widząc nazwisko Wachowscy. Jest efektownie – o czym już wspomniałem.  Sceny totalnej demolki w niektórych miejscach ujmują, ale mimo tego nic nie zmieni wniosku, jaki nasuwa się na koniec – Ziemią rządzi sprzątaczka myjąca kible z rosyjskimi korzeniami, a to oznacza duże kłopoty dla nas. Oby tylko ktoś nie wpadł na pomysł dokręcenia kontynuacji tego „ekstrawaganckiego dzieła” sióstr Wachowskich

Saga Wikingów

Bardzo lubię, wręcz uwielbiam, filmy kostiumowe. Filmy o ludziach z północy leżą w kręgu moich zainteresowań tym bardziej, że dopiero co zakończył się kolejny sezon serialu o Wikingach (o tym możecie posłuchać w cyklu Serią Go). Nie mam także nic przeciwko bajkowemu i zmyślonemu podejściu do tego tematu, ale pod warunkiem, że ma ono „jaja”.  A nie sięgasz po to i boisz się, by niebo nie zwaliło ci się na głowę.  Tak już wiecie, że będzie pocisk. „Saga wikingów” jest takim monstrualnym gniotem, przereklamowanym i korzystającym z tego, że wepchano tam kilka osób z głośnych produkcji takich, jak np. „Gra o Tron” (serial, który oglądam i o którym będę pisał we wspomnianym cyklu serią Go).
Opowiedzmy trochę o tej prostej niczym budowa cepa fabuły. Mam nadzieję, że Odyn już się zemścił na obu scenarzystach, ale normalnie ręce opadają. Dwóch ludzi pisze scenariusz i powstaje gniot. Ale – wracajmy na morze. Morzem bowiem podróżuje grupa wikingów wypędzona z północy. Wypadki zdarzają się wszędzie. Losy pchnęły tą grupkę w stronę wybrzeży Brytanii – tego dowiadujemy się z „niezwykle” wręcz mądrych wypowiedzi bohaterów. Warto to zaznaczyć, że Wikingowie nie należeli do głupców, wiec stwierdzam, że w porządku, lądują w Brytanii, już tu kiedyś byli ich przodkowie i nie są specjalnie lubiani. Punkt dla nich, ale nie uprzedzajmy faktów.
Przypadkowo (całe życie składa się z przypadków) natrafiają na grupę konwojującą tajemniczą dziewczynę. Ta okazuje się być córką króla. No to jesteśmy w domu – mógłby powiedzieć przystojny Asbjorn (grany przez Toma Hoppera), bo plan który ułożył zakładał ograbienie jakiegoś klasztoru, zdobycie łupów i dzięki temu możliwość powrotu do domu i użycia owego łupu do odpłacenia swych win. Oczywiście uprowadzenie córki króla powoduje stan podwyższonej nerwowości u władcy, który posyła oddział pod przywództwem dwóch braci (których grają Ed Skrein i Anatole Taubman) o psychomaniakalnym podejściu do życia – co żyje i nie zdąży uciec – umiera. Żeby było ciekawiej, to najemnicy pochodzą gdzieś ze wschodu.  I jak tu ma być dobrze między wschodem i zachodem, skoro za każdym razem kiedy coś złe to ze wschodu, a co dobre to z zachodu. Najemnicy – jak na czarne charaktery przystało – są bardzo czarni. Przyznaję – spodobały mi się ich hełmy, w których zastosowano połowę ludzkiej czaszki. Ich podejście do życia przejawia się również w ciężkim dowcipie, spoglądaniem spode łba lub wyciem niczym wilk – choć czasem bardziej mnie to śmieszyło niż robiło klimat.Zatem nasza grupa idzie sobie z myślą, że mamy kobitę, będzie okup, problem mamy rozwiązany. Aż tu bach. Na drodze trafia się pułapka urządzona przez lokalesów. Oczywiście pokonano ich, a do tego pojawił się tajemniczy mnich. Człowiek myśli sobie – ot Brytania, pewnie do Sherwood trafili, a to sam Robin Hood. Tyle tylko, że kosturem macha tak, gdyby dopiero co z wycieczki w klasztorze Shaolin wrócił. Nasi wikingowie uchodzą za inteligentnych (przypominam o rozkminianiu miejsca lądowania), i na widok tej walki zadają mnichowi pytanie – i tu uwaga, salwy armatnie – „To tak modlą się chrześcijanie?”. Badumtsss!
Ległem. Gorzko się śmiejąc. Możliwe, że to miało być komiczne, niemniej  jednak wyszło żenująco. Im dalej w las, tym bardziej rozpędza się pociąg tandety: umarł, ale zmartwychwstał w sposób nieznany, ranili go, ale cudownie się wyleczył. Najemnicy ścigają Wikingów konno, ale poruszają się w galopie wolniej niż ci ostatni na piechotę. Sami widzicie – wszystko jest tu proste niczym konstrukcja cepa: wikingowie prą do przodu, najemnicy za nimi, kaznodzieja macha kijem i wszystko zmierza do jednego. Ale o tym za chwilę.  I jeszcze praca kamery – najazdy w czasie drogi niczym we „Władcy Pierścieni”. Tutaj raczej to śmieszy niż dodają uroku. Możliwe, że ze wszystkiego wyziera taka taniocha dlatego, że większość budżetu przejedzono na scenę sztormu z początku filmu. Jak przypadkiem obejrzycie to dzieło, to już wiecie, że im dalej w historię, tym bardziej chce wam się śmiać i drwić z tego, co widzicie.
Za tą produkcję odpowiadają panowie Claudio Fäh, Matthias Bauer, Bastian Zach. Mają już oni za sobą kilka produkcji, np.: „Człowiek Widmo 2” i „Snajper: Kolejne starcie”. Powinienem się spodziewać, że tym filmem niczego nie urwą, gdyż to jednak nie jest najwyższa filmowa liga, ale skusiłem się przez magiczne słowo Wikingowie. Wepchnięcie w ten film nawet oskarowej obsady by nie pomogło. Ta natomiast która jest, powoduje paroksyzmy śmiechu. Wspomniałem o tytułowym bohaterze Tomie Hopperze (ugłaskany, słodki wiking), wojowniczego i śmiesznego mnicha (ale nie z Shaoolin) gra Ryan Kwanten, rolę księżniczki natomiast powierzono Charlie Murphy. Nie wiem, co ją skusiło do zagrania tej roli, gdyż widziałem ją w filmach „71” i „Tajemnica Filomeny” i te dwa filmy polecam.
Drogi czytelniku. Jeżeli zatem lubisz filmy czy powieści o ludziach północy, to absolutnie nie sięgaj po ten film. Zrazisz się niestety do wojowników, dla których nagrodą jest życie wieczne w Walhalli. W tej ostatniej pewnie bogowie się przewracają po tym, jak ktoś im opowiedział o tym filmie. I wicie co? Mnie osobiście najbardziej przeraża słowo „SAGA” w tytule. Wywołuje to u mnie obawy, że nieudaczny duet panów Claudio Fäh i Matthias Bauer zechce nam jeszcze sprzedać ciąg dalszy tej pulpy. Odynie strzeż nas.

Focus

Są czasem takie filmy, że oglądając je człowiek po prostu zasypia. Tak. Jest to raczej dziwne, ale są scenarzyści, reżyserzy oraz ekipy, którzy potrafią tak spaprać całą produkcję, że nie da się tego oglądać. Do tego rodzaju gniotów zaliczę też „Focus”, w którym gra Will Smithem. Po kim jak po kim, ale po tym aktorze można się było raczej spodziewać raczej kina na jakimś poziomie, a nie rzewnej historyjki ciurkającej niczym woda z niezakręconego kranu.
Do filmu podszedłem jak najbardziej z pełną kulturą, nawet chyba zdjąłem dres przed wyjściem, zakładając, że to będzie film o podłożu miłosnym, czyli zero sieczki, jatki, napalmu i takich tam, tylko miło, spokojnie i romantycznie. Mdła historyjkę o emerytowanym oszuście, który przypadkiem spotyka młodą i seksowną praktykantkę w tej branży. Jak można się spodziewać – trafiła kosa na kamień lub raczej swój na swego. On oczywiście jest legendą okrytą taką sławą, że musiałbym na ten temat przynajmniej kolejnych 4000 znaków pisać. Mówiąc krótko: jego kradzieże są przemyślane, perfekcyjne, po prostu Kwinto by się nie powstydził takich skoków. Zatem ona i on (Will Smith jako Nicky, ona to Margot Robbie jako Jess) spotykają się przypadkiem, kiedy ona chce go obrobić. A że jest żółtodziobem w fachu to nie wie do końca, kogo chce uwolnić od nadmiaru dóbr (swoją drogą – Nicky to taka legenda, a ona o tym nie wie?). On zaś, z dobroci serca, wyjawia jej tajemnicę i pokazuje kilka prostych sztuczek. Potem jak to w życiu, zaczynają razem pracować, rodzi się uczucie, rodzi… ja przysypiam, o chyba śpię, ale ono się chyba jeszcze rodzi, albo już jest, bo coś przespałem. Nagle widzę, że niby coś iskrzy, ale pan „kłamstwo” też zbiera swoje żniwa. Hmm. Jeśli się kogoś kocha tak naprawdę to nie można go okłamywać prawda drogie dzieci?A potem to już… nie tu. To sobie albo obejrzycie, albo nie. Film to takie nie wiadomo co – ni to dramat, ni to komedia, ni to kryminał. Coś się tam po drodze dzieje, ale ja chyba znowu przysnąłem od nadmiaru waty cukrowej. Jest to, jak by nie patrzeć, ładniejsze określenie niż stwierdzenie, że całość jest nudna niczym flaki z olejem.
Zarówno Will, jak i  Margot na ekranie prezentują się nieźle. Ale ta lejąca się z ekranu tonami słodycz, ta może Was oblepić – i nie trzeba do tego siedzieć w pierwszym rzędzie. Sam film wymęczył duet John Requa i Glenn Ficarra. Trudno o ich „dziele” napisać, że jest czymś, co będzie się długo pamiętać. Bardziej w pamięci utkwi raczej fakt, że się przysypiało, albo dostawało mdłości od ilości cukru. Nie ukrywam – chciałem to obejrzeć. Początek mnie nawet trochę wciągnął, mówię sobie „ok, może być fajnie”, ale niestety nie jest. Nawet dowcipy Farhada, którego gra Adrian Martinez, nie uratują tego filmu, choć dzięki nim kilka momentów dawało się obejrzeć. Czy zatem poza zbereźnikiem Farhadem i nadmiarem cukrowej waty coś się pamięta z filmu? Oczywiście, że tak. Człowiek zaczyna żyć z myślą, że dookoła jest tylu złodziei, że strach wyjść na ulice.
Zatem moi drodzy – to już tyle w temacie. Jeśli chcecie, to sięgniecie. Ale na własną odpowiedzialność. Jeżeli namówi Was dziewczyna, żona, czy kochanka – sięgniecie, by sprawić jej przyjemność. Ale pamiętajcie, że jeżeli w trakcie oglądania zajmiecie się czymś przyjemniejszym, to wiele nie stracicie. Miłej randki zatem.